sobota, 12 lipca 2014

10. Miejsce usiane magią


Leon wstał z ławki i odszedł. Tomas siedział jeszcze przez chwilę, po czym otarł łzy i również ruszył przed siebie, lecz w drugą stronę. Poszedł do domu. Zamknął się w swoim pokoju i płakał. Nie miał siły się podnieść. Sen nie nadchodził. Czuł, że całą noc spędzi w ten sposób.

Natomiast Leon nie miał zamiaru płakać. Nie był typem faceta, który aż tak uzewnętrzniałby swoje emocje. Czuł jednak wewnątrz niewyobrażalną pustkę. Nie chciał jeść ani spać. Postanowił oddać się temu, co zawsze pomagało mu w podobnych sytuacjach, czyli po prostu muzyce. Podszedł do keyboardu i ułożył na nim palce. Poczuł przyjemne wibracje, jak zawsze gdy dotykał instrumentu. Powoli uderzał w klawisze wygrywając wyjątkowo smutną melodię. Grał i grał, aż w końcu popłynęła pierwsza łza. Szybko jednak ją otarł, przerwał granie i położył się do łóżka.

Następny dzień okazał się dniem po znakiem smutku. Niebo pokryły chmury. Pomimo braku sił do życia zarówno Leon, jak i Tomas przyszli do studia. Wszyscy zdawali się ich obserwować. Każdy zastanawiał się, co tak naprawdę się stało. Przez cały czas posyłali sobie smutne spojrzenia, nie odzywali się do nikogo, a tym bardziej do siebie. Nie zwracali uwagi na resztę świata, która jakby przestała istnieć. Wszystko powoli traciło sens, urok, jaki miało niegdyś.

Zajęcia dość szybko dobiegły końca. Leon usiadł w parku, w jego skraju z gitarą. Grał na niej niezbyt energicznie, pozwalając palcom lewej ręki swobodnie hasać po gryfie, a prawą ręką delikatnie muskał struny. W pewnej chwili poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Przerwał brzdąkanie i obejrzawszy się, dostrzegł Tomasa. Chłopak wyglądał na dziwnie szczęśliwego. W jego oczach czaił się radosny błysk, co więcej uśmiechał się.
- Tomas, co ty... - zaczął Meksykanin, jednak nie było dane mu dokończyć.
- Ciii. Nic nie mów, Leonie. Muszę ci coś pokazać. Znalazłem miejsce, w którym będziemy mogli być razem.
Spojrzał na niego zdumiony. Jego głos był dziwnie melancholijny, acz w pewnym sensie zdawał się mówić przekonująco. Leon, czując, że nie ma nic do stracenia, wstał, korzystając z pomocy Tomasa, który podał mu rękę. Trzymając się za nie, ruszyli w drogę.
Minąwszy park, studio, operę, kino, centrum miasta i filharmonię, dotarli do miejsca, gdzie pokonać musieli autostradę.
- Teraz musimy tylko przez nią przejść.
- Tu nie ma przejścia dla pierwszych... - wykrztusił Leon.
Tomas tylko spojrzał na niego rozmarzonym wzrokiem, mocniej ścisnął jego dłoń i szepcąc "teraz" puścił się biegiem, ciągnąc do za sobą. Biegli przez sześćciopasmową autostradę, nie patrząc na boki. Wydawało się, iż nie zbliża się żaden pojazd, jednak nagle ni stąd, ni zowąd, pojawił się sunący w ich stronę biały van. Rozległ się pisk opon i po chwili nadeszło uderzenie. Ich dłonie mocniej się ścisnęły. Nie czuli bólu. Zobaczyli przed oczami jedynie ciemność...

<><><><><><><><><><><><><><><>
Vany rządzą.
Bez komentarza.

1 komentarz:

  1. Wiedziałam, że będą chcieli się zabić, wiedziałam!
    To okrutne zakończenie, idę czytać epilog, może jakoś mi to wyjaśnicie :P
    Przejście dla pierwszych... Haha, moja siostra tak mówiła, jak miała z pięć lat :P

    http://violetta-story.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Traktujmy to opowiadanie z przymrużeniem oka. :) Jesteśmy wdzięczne za każdy komentarz. Leomas na zawsze!